- Strona pocz±tkowa
- Dostojewski Fiodor Wspomnienia z domu umarłych
- 046. Metcalfe Josie Daleko od domu
- 042. Morey Trish Mąż z Toskanii
- 1009. Wylie Trish Szmaragdowa wyspa
- Elizabeth Lowell Don 04 Rubinowe bagna
- Hyde Christopher Zgromadzenie śÂšwić™tych
- Zyke Cizia Gorć…czka
- Betty Grover Eisner, Ph.D. Remembrances of LSD Therapy Past (2002)
- 0010. Leclaire Day Tam dom twoj
- Grisham John Testament
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- b1a4banapl.xlx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Colleen patrzyła na niego z niedowierzaniem.
- To nie była twoja wina.
Zerwała się z krzesła i podeszła do niego.
- Nie słuchałeś ani słowa z tego, co powiedziałam.
- Wprost przeciwnie. Wysłuchałem cię bardzo uważnie.
Colleen wypłakała już swoją porcję łez. Teraz pozostała
jej tylko złość. Jak on może tak mówić? Jak może stać tu
tak
spokojnie i nie pałać do niej nienawiścią? A może to jakaś
forma zemsty, okrutnego rewanżu, jaki na niej bierze? Cóż,
lepsze to niż jego współczucie.
- Nie, nie słuchałeś. Nie mogę uwierzyć, żebyś był aż tak
głupi. To ja pozwoliłam, żeby to się stało. Ja zaufałam mu
bezgranicznie i patrzyłam w niego jak w obrazek. Gdybym
zachowała choć odrobinę zdrowego rozsądku, nic podob-
nego by się nie wydarzyło. I twój ojciec zapewne żyłby do
dziÅ›!
Eamonn przez dłuższą chwilę się nie poruszał. Jednak je-
go twarz pociemniała, a szczęki mocno się zacisnęły. W pew-
S
R
nej chwili odsunął się gwałtownie od zlewu i podszedł pro-
sto do niej. Mimowolnie się cofnęła, ale nie dość szybko.
Ujął ją za ramię i przytrzymał w miejscu.
Teraz stali tak blisko siebie, że ich ciała się stykały. Po-
chylił się nad nią, żeby dokładnie usłyszała to, co ma jej do
powiedzenia.
- Posłuchaj mnie teraz, Colleen McKenna. Jeżeli jest
w tym jakakolwiek twoja wina, to tylko ta, że nie dostrzegłaś
w nim jego przewinień. A to jest skutek tego, że widzisz w
ludziach jedynie ich dobre strony. Założę się, że ten człowiek
był cholernie dobry w tym, co robił. Wykorzystał cię i jesz-
cze się przy tym dobrze bawił.
-Ale twój ojciec...
- Mój ojciec miał chore serce. W każdej chwili mogło się
stać to, co się stało. - Zcisnął jej ramiona, jakby dla podkre-
ślenia swoich słów. - Pracował, bo chciał. Wątpię, czy by-
łabyś go w stanie powstrzymać, niezależnie od tego, jakich
środków byś użyła. I zmarł, robiąc to, co naprawdę kochał. -
Przez chwilę patrzył jej w oczy, po czym zwolnił uścisk, a je-
go głos przyjął łagodniejsze brzmienie. - Nie każdy może
mieć takie szczęście.
Colleen patrzyła na niego, nie mogąc zrozumieć, dlacze-
go jest dla niej taki wyrozumiały. Od miesięcy nie przespa-
Å‚a spokojnie jednej nocy, nieustannie powracajÄ…c do tego,
co się wydarzyło. Pracowała tak dużo głównie dlatego, że-
by wieczorem paść ze zmęczenia na łóżko, zasnąć i spać, nie
śniąc o niczym.
Miała tak ogromne poczucie winy i tak bardzo rozpaczała
po stracie kogoś, kto po śmierci rodziców był dla niej jak oj-
S
R
ciec, że nie spojrzała na całą sprawę z innego punktu widze-
nia. Nie chciała przyznać przed samą sobą, że stała się ofia-
rą, że tak łatwo pozwoliła się omamić pierwszemu lepszemu
hochsztaplerowi.
Azy ponownie napłynęły jej pod powieki. Nie mogła
znów się przed nim rozpłakać. Nie mogła pozwolić na to, by
po raz kolejny ją pocieszał.
Pozostała jej tylko wewnętrzna siła. A on jednym sło-
wem, jednym gestem mógł ją jej pozbawić.
Eamonn jednak jeszcze nie skończył.
- Domyślam się, że od miesięcy się tak zamartwiasz.
Nawet nie miałaś się tu do kogo odezwać, każdego ranka
wstawałaś do pracy, żeby jakoś utrzymać to miejsce na po-
wierzchni.
Nie rozpłacze się.
Jego kciuk zaczął gładzić jej ramię w dobrze już znany
sposób. Zacisnęła zęby, żeby powstrzymać łzy.
- Gdybym tu nie przyjechał, męczyłabyś się tak aż do po-
rodu, i zaraz po nim wróciłabyś do pracy. Mam rację? Za-
harowywałabyś się na śmierć, zamiast zajmować się dziec-
kiem.
Colleen wiedziała, że musi się od niego odsunąć. Dłużej
nie zdoła powstrzymać łkania.
Eamonn jednak nie pozwolił jej odejść.
- Ale koniec z tym. Nie pozwolę, aby ten mężczyzna nadal
cię prześladował. Możesz więc spokojnie przestać się obwi-
niać. I to od teraz.
Colleen z trudem przełknęła.
- Nie możesz...
S
R
- Ależ mogę. Jesteś prawie moją rodziną. I niech mnie
diabli wezmą, jeśli będę stał i przyglądał się, jak cierpisz
z powodu czegoÅ›, co nie jest twojÄ… winÄ….
- Eamonn... - wyszeptała jego imię, walcząc o to, aby po-
wietrze dostało się do jej płuc. Musi znalezć w sobie siłę, by
dokończyć to, co zaczęła.
Eamonn zrobił jedyną możliwą rzecz, aby ją uciszyć. Je-
dyną, która była w stanie jej przerwać.
Pochylił się i wyszeptał jej imię, po czym zamknął jej usta
pocałunkiem pełnym pasji, która była w stanie pokonać każ-
dą przeszkodę. Jego pocałunek mówił o zrozumieniu i da-
waniu.
Dokładnie tak wyobrażała sobie ten pocałunek przez
wszystkie te lata. Po raz pierwszy w życiu było tak, jak sobie
wymarzyła. Taki pocałunek był w stanie uleczyć wszystkie
rany jej zbolałej duszy, był lekiem na całe zło.
Nigdy jednak nie sądziła, że może jednocześnie być dla
niej tak grozny.
Miał to być pocałunek pocieszający, dzięki któremu jej
ból miał zelżeć. Zamiast tego złamał jej serce. Teraz będzie
mogła myśleć jedynie o tym, co straciła i czego nigdy już nie
doświadczy.
Jedna z jego rąk zsunęła się z ramienia Colleen i Eamonn
spojrzał na nią błyszczącymi oczami.
- Po tym, co robiłaś przez te wszystkie lata dla mojego oj-
ca, mogę przynajmniej pomóc ci teraz. Jestem ci to winien.
Uniósł rękę, żeby pogładzić ją po policzku, ale w tej chwili
rękaw jego swetra zsunął się, odsłaniając czerwone ślady na
przedramieniu.
S
R
Colleen nie mogła ich nie zauważyć.
- Co zrobiłeś sobie w rękę?
Eamonn zamrugał powiekami, po czym opuścił ramię
wzdłuż tułowia.
- Nic takiego.
- Jak to nic? - chwyciła go za nadgarstek i odsunęła rę-
kaw, aby dokładnie przyjrzeć się śladom. Wierzch jego dłoni
[ Pobierz całość w formacie PDF ]