- Strona pocz±tkowa
- Celmer Michelle Miłosna gra(1)
- Roberts Nora Przerwana gra(1)
- Florianowicz_Dominik_ _Niebezpieczna_gra
- J.T. Ellison Gra w zabijanie
- Jedrzejczyk Janusz Konrad Autohipnoza. Alchemia wewnetrznej przemiany
- Żarnowski Janusz Polska niepodległa 1918 1939
- RUS.Baszkirciewa.N. Dziurawiec zabójca chorób
- Dickens Charles Ein Weihnachtslied
- William Gibson Cykl Cić…g (1) Neuromancer
- Sandemo Margit Saga O Czarnoksi晜źniku 11 Dom HaśÂ„by
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- aramix.keep.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
krość; chwilę trwał nieruchomo, a potem niechętnie zaczął opuszczać się w dół. Kamienne
elementy pomnika były mokre i śliskie i ten poeta zachwiał się nagle, stracił równowagę i
runął w dół, w piki mikrofonów, przewracając je wszystkie. Z głośników gruchnął głos
gwałtownej burzy, która przetoczyła się po ścianach domów.
Technicy radiowi wyplątywali poetę ze skłębionych kabli. Ku miejscu, które tak gwałtow-
nie opuścił, piął się teraz ktoś inny.
A tamten, stojąc już na pełnych nogach, mamrotał w zepsute mikrofony, z zawiścią spo-
glądając za siebie, w górę.
Pózniej była jeszcze głębsza noc, asfalt w deszczu lśnił jak ostrze i było przy tym tak pu-
sto, jakby miasto pochłonęło mieszkańców.
Stałem u zródła ulicy Szewskiej, na ścianie narożnego domu zauważyłem gablotkę towa-
rzystwa astronomicznego, wypchaną jak ptak kolorowymi zdjęciami z lądowania ludzi na
Księżycu. Kilka kroków dalej płonęła witryna, w której unosił się manekin kobiety, oblepio-
ny popielatym płaszczem z laminatu.
Błądziłem w dół ulicy; ze środka koryta jezdni musiałem zejść na chodnik, bo usłyszałem
za plecami mruczenie silnika samochodowego. W świetle reflektorów mój cień wydłużał się
gwałtownie, jak w odruchu strachu.
Samochód przejechał obok mnie; była to duża chłodnia, która rozwozi mięso do sklepów;
w połowie ulicy kierowca zastopował, zatrzymując swą lodówkę. Z szoferki wysiadło dwóch
ludzi w czerwonych kitlach; spod tej czerwieni prześwitywała miejscami pierwotna biel,
50
stłumiona pózniejszymi mordami rytualnymi. Widziałem tych ludzi w świetle lamp dokład-
nie; zbliżałem się do nich powoli; oni podeszli do opancerzonych drzwi, umieszczonych w
tyle wozu, i zaczęli się szarpać z zamkiem. Uchylili je i nagle odskoczyli na boki; z samo-
chodu chlusnęła na asfalt szara struga białych kości; głos, jaki wydały te kości, przypominał
stukot kropel martwego deszczu; widocznie aluminiowe pojemniki w samochodzie poprzew-
racały się w czasie tej hazardowej jazdy i ci ludzie nie potrafili teraz zapobiec katastrofie.
Zatrzymałem się. Fala tych białych kości przywarowała mi u stóp. Dwóch ludzi w czer-
wonych fartuchach stało bezradnie; kości stłumiły czerń asfaltu na całej szerokości jezdni, a
oni nie bardzo wiedzieli teraz, jak się do tego zabrać.
Objąłem to pole bitewne wzrokiem i odezwałem się.
alea jakta est?
co? popatrzyli na mnie zaskoczeni.
alea jakta est? powtórzyłem z uśmiechem.
ty, zagraniczny jakiÅ›. francuz.
kiego grzyba może chcieć?
może nie wie, jak trafić do hotelu. do krakowii.
ty. może on dolce ma. by opylił.
a szmal masz?
dolary, dolary powiedział wyraznie człowiek w czerwonym fartuchu.
Nie odezwałem się.
dolary podpowiedział drugi.
Milczałem.
Wtedy ci dwaj zaczęli mi tłumaczyć, jak się dostać do hotelu Krakowia. Mówili powoli,
dokładnie wymawiając wyrazy; ludzie mówiący w ten sposób powoli i dokładnie wyma-
wiając wyrazy są przekonani, że zostaną zrozumiani przez obcokrajowca.
Więc tłumaczyli mi, stojąc po kolana w tych kościach i powoli coraz dokładniej wyma-
wiając wyrazy, jak mam dojść do hotelu. Ja patrzyłem na nich.
Potem odwróciłem głowę. Odwróciłem się i bez słowa ruszyłem we wskazanym kierunku.
51
52
[ Pobierz całość w formacie PDF ]