- Strona pocz±tkowa
- BogusĹaw WoĹoszaĹski Sensacje Xx Wieku
- Hipolito_Adolfo_Taine Filosofia_del_Arte_TomoI
- TDA933XH_1
- 33 Demon nocy
- Longin Jan OkośÂ PśÂonć ca Preria
- Binchy Maeve Linia centralna
- MacDonald Laura Nasze marzenia duśźe i maśÂe
- Barbara Hannay Przeznaczenie
- Daniken Erich Von Wszyscy JesteśÂmy DziećÂmi Bogów
- Jeffrey Lord Blade 27 Master of the Hashomi
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- ninue.xlx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ktoś podsunął nam pomysł, by nasze zabudowania w Gruszówce rozebrać i postawić w Zasmykach.
Zapaliliśmy się do pomysłu, ale po rozważeniu sprawy doszliśmy do wniosku, że jego realizacja byłaby
ponad nasze możliwości.
Któregoś dnia ojciec przyprowadził nam dojną krowę. W pobliżu odkryliśmy kopiec z ziemniakami.
Było więc dla niej i dla nas pożywienie. Od pacyfikacji Zasmyk jedliśmy tutaj wyłącznie placki
z przemarzniętych, słodkich ziemniaków, wydostanych ze spalonego domu. Teraz można było gotować
ziemniaczaną zupę, zabielaną mlekiem.
Dni upływały coraz szybciej. Zaczęliśmy się po trosze oswajać z nowym miejscem zamieszkania.
W sobotę, 19 lutego, na śniegu w pobliżu zabudowania zauważyliśmy ślady kilku osób, które prowadzi-
ły pod lasem do pobliskiego jeziora. Bardzo nas to zaniepokoiło. Zastanawialiśmy się, kto to mógł być
i w jakim celu. Następnego dnia tajemnica się wyjaśniła. Gdy w niedzielę wybieraliśmy się do kościoła,
w pewnym momencie usłyszeliśmy na podwórzu męskie głosy, a za moment dwaj osobnicy z wycelo-
wanymi w nas karabinami wtargnęli do domu. Błyskawicznie zaświtała mi myśl, aby wyskoczyć przez
okno. Rzuciła się do okna i ciocia Bronia, usiłując zedrzeć z niego płachtę, ale jeden z intruzów,
z bielmem na oku, wypchnął nas na środek izby do reszty struchlałych osób i wrzasnął:
Coście za jedni?
Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 2004
Moje wojenne dzieciństwo, Tom 13 27
Polacy krzyknęło kilka osób, nie wiedząc jeszcze, kim są intruzi. A kto wam pozwolił tutaj
zamieszkać? zapytał ten z bielmem, ale już łagodnym tonem.
Nasi z Zasmyk krzyknęliśmy niemal chórem.
Przybysze spuścili z tonu, tłumacząc się, że są z samoobrony i rutynowo patrolują okolicę. Nie
przypuszczali, że mogą tutaj mieszkać Polacy. Przeprosili i poszli sobie, a myśmy długo nie mogli
ochłonąć z wrażenia.
Stałe przeżywanie silnego lęku nadwerężyło nasze nerwy do granic wytrzymałości. Dłuższy pobyt na
tym bezludziu uznaliśmy za niemożliwy. Postanowiliśmy szukać innego miejsca zamieszkania. Wybór
padł na Kupiczów, jako że Janówka, Radomie i w połowie Zasmyki były spalone. Jednak znajomi,
których spotkaliśmy po mszy, stanowczo odradzali nam wyjazd do innej miejscowości.
Macie dach nad głową przekonywali ziemniaki, paszę dla koni i krowy czego wam jeszcze
potrzeba? Siedzcie na miejscu, w sąsiednich koloniach połowa ludzi gniezdzi się w ziemiankach, bra-
kuje wszystkiego, nawet ziemniaków. Ludzie głodują, marzną, chorują. W Kupiczowie też pełno
uciekinierów, okropny ścisk i niedostatek.
Rozczarowani i markotni wracaliśmy do swego znienawidzonego siedliska. Wraz ze zmierzchem
przyszło mocne postanowienie: jechać do Kupiczowa, by przekonać się na własne oczy, jak mają się
sprawy. Do podróży przygotowaliśmy jeszcze sprawne sanie, znalezione pod śniegiem. Następnego
dnia, w piękny, słoneczny, ale mrozny poranek wyruszyliśmy na rekonesans. Z daleka widniało na
horyzoncie upragnione miasteczko.
W Kupiczowie było ludno i jakoś beztrosko. W oczy rzucał się wszędzie ład, czystość i dostatek:
ładne domy i budynki gospodarskie, malowane ogrodzenia, czyste uliczki. Dwa kościoły, katolicki
i ewangelicki oraz duża kopulasta cerkiew, spory rynek, dom ludowy z biało-czerwona flagą. Lepsze
miejsce do zamieszkania trudno było sobie wyobrazić.
Dziadzio zapytał napotkanego Czecha, gdzie można by tutaj zamieszkać. Ten po namyśle
powiedział, że wolne gospodarstwa są na odległym przedmieściu koło Nyr i poinformował, jak tam
dojechać. Ruszyliśmy z miejsca we wskazanym kierunku. Ale nieliczne, ocalałe z pożaru domostwa były
tam już zajęte. Większość spłonęła podczas listopadowych walk polskiej załogi z UPA.
Gdy jechaliśmy stępa, rozglądając się za jakimś pustym jeszcze domem nagle, jak piorun z jasnego
nieba, rozległy się serie z broni maszynowej, wstrząsające detonacje i ryk motorów samolotu. Wzdłuż
naszej ulicy nad samymi drzewami leciał dwusilnikowy samolot z czarnymi krzyżami. Błyskawicznie
zeskoczyłem z sań i padłem obok na śnieg, tuż przy murowanej ścianie wypalonego domu. Spłoszone
konie z dziadkiem popędziły dalej. Samolot zatoczył koło i jeszcze raz ostrzelał miasteczko długimi
seriami. Leżałem osłonięty trochę ścianą, dygocąc ze strachu, wytężając słuch i obserwując niebo. Po
kilku minutach wyszedłem ostrożnie na ulicę. W Kupiczowie wzbijały się w niebo czarne słupy dymu,
płonęły zabudowania koło młyna. Wzrokiem szukałem dziadzia i koni. Sto metrów dalej stały one przy
płocie podwórza, a obok dziadzio wiązał sznurkami porwaną uprząż. Zobaczywszy mnie zaburczał:
Znowu uciekłeś. A gdybym i ja tak zrobił, to co stałoby się z końmi?
Siedząc na saniach i słuchając dziadzia spostrzegłem naraz, że za płotem stoi dom w zupełnie
dobrym stanie, z szybami w oknach. Wszystko wskazywało, że jest niezamieszkany. Obok w dobrym
stanie budynki gospodarcze obora, stodoła i jakaś szopa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]