- Strona pocz±tkowa
- Antologia Bion. Wybór radzieckich opowiadań fantastyczno naukowych
- Jackson Braun Lilian Kot_ który…25 Kot_ który się publiczności nie kłaniał
- Borowski Tadeusz WybĂłr opowiadaĹ_
- Asimov Isaac Opowiadania
- Herries Anne Narzeczone lorda Ravensdena(1)
- FM Busby All These Earth
- McCoy Max Indiana Jones i pusta ziemia
- Fromm Erich Ucieczka od wolnosci
- Loius L'Amour The Last of the Breed
- Krahn Betina Ukryty pśÂ‚omieśÂ„ (Skaza)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- b1a4banapl.xlx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Jestem Recho, baron Speerbach, stryj twego ojca...
- Recho... - wyszeptał Rudolf upuszczając w trwodze miecz na ziemię. - Recho poszedł na
wyprawę do Lombardu z cesarzem Ottonem i tam... zginął. Włości i ludzi oddał mniszkom w
Benken.
- Zginąłem dla was, zbójcy, przyszedłem tutaj, ażeby bronić od was tych, których okradacie.
Patrz zresztą na mnie! Oniemiały rycerz spojrzał na starca i musiał przyznać, że ma przed
sobą barona Recho, gwiazdę allemańskiego rycerstwa. Posunął się o krok ku niemu i wycią-
gnął rękę, ale zimny starzec rzekł surowo:
- Uczynisz pokutÄ™.
- Dziadu - rzekł Rudolf rzucając mu się do nóg i całując jego stopy.
- Odpasz miecz, rzuć łuk na ziemię, zdejm chodaki i hełm! Pójdziesz bosy, z odkrytą głową
do Lucerny i tam odprawisz pokutÄ™.
- Dziadu... - błagał Rudolf nie odejmując ust od nogi starca. - Wstań i pójdz! - odpowiedział
Recho.
Gdy słońce wzbiło się nad wysokie szczyty, pustelnik Recho jechał na koniu barona Rudolfa,
szepcąc po cichu modlitwy. Przed koniem szedł bosy i bezbronny pan na Mqrtschensteinie,
zdążając w poprzek wielkiej puszczy w kierunku pięknych Mitenów, stojących jak kolumny
na dalekim widnokręgu.
61
Puszcza jodłowa
Panu Aleksandrowi Janowskiemu wyraz braterskiej czci
W uszach moich trwa szum twój, lesie dzieciństwa i młodości - choć tyle już lat nie dano mi
go słyszeć na jawie! Przebiegam w marzeniu wyniosłe góry - Aysicę, Aysiec, Strawczaną,
Bukową, Klonową, Stróżnę - góry moje domowe - Radostową i Kamień - oraz wszystkie da-
lekie siostrzyce. Nie ja to już, człowiek dzisiejszy, wciągam zdrowymi płucami tameczne
powietrze, kryształ niewidzialny, niezmierzone, nieskazitelne, przeczyste dobro - zimne, nie
skalane oddechem, zgnilizną, brudem, pyłem - lecz ktoś inny, kogo już dawno nie ma, mło-
dzieniec, który niegdyś w mym jestestwie przebywał. Nieraz mi się wydaje, że go wcale nie
było, że to po prostu jedna ze zmyślonych figur, które wynajdywać w nicości, tworzyć,
kształtować i pokazywać ludziom za pomocą pisaniny było moją manią od dzieciństwa - że to
Rafał albo inny jaki bujał niegdy tamoj po górach. Tamten ja, miniony i nie istniejący, z bro-
nią na ramieniu, nachyla się nad burzliwą, kipiącą wieczyście wodą zródła świętego Francisz-
ka i przegląda się w jego czystej powierzchni, czyste j jak łza, ażeby ze swego odbicia czynić
wnet przedmiot baśni, bohatera, postać nie istniejącą a najbardziej bliznią, quidam tajemnicze,
byt dwunogi, godny wieloaktowego dramatu albo godny epopei w dziesięciu pieśniach.
Tamten siaduje nad brzegiem wartkiego strumienia, co ze zródła świętego Franciszka wybie-
ga, co śmiga w dół i snuje się po kamieniach. Tamten wysłuchał, jaki to puszcza szeroka wy-
daje głos za wiatrem przypadającym i odchodzącym, a mnie o tym przez całe moje nędzne
życie podaje wieść.
Znawcy dziejów ziemi, co jak niedosięgłe krety bobrują po warstwicach skorupy, latają ni-
czym ptaki po lądach i morzach przeddziejów, a skaczą po tysiącleciach chyżo i pewnie,
wmawiają we mnie, że zburzyszcze na szczycie Aysicy, osędziałe od mchów, utkane paprocią
i kwieciem, że kwarzec świetlisty od miki i połyskliwy od górskiego kryształu, co w szczycie
pasma zalega - tai w sobie odgnioty wielkookich raków morskich, zagrzęzłych ongi w pia-
chach tego przed wiekami wybrzeża oceanu północy. Tak jest czy inaczej - niechże oni zaj-
mują się tymi pośmiertnymi raków dziejami. Ja śmierci nienawidzę. Uwielbiam nowe życie
tej krainy, choćby ta jego nowość sięgała pierwszego porostu trawy morskiej na tym raczym
cmentarzu.
Widzę jeszcze dziecięcymi oczami wielkie raki żywe, stwory czarne o formie dziwacznej,
straszącej wyobraznię dziecięcą, jak suną po jasnym, gliniastym dnie potoku, co z mej góry
rodzimej spada w rozpędach, zakrętach, półkolistych obiegach i nagłych w dół popławach.
Soczyste nad nim trawy, kaliny, tarki, wilcze Å‚yko i bujne Å‚odygi, wewnÄ…trz puste, wielkimi
liśćmi nakryte, których pień łyczkiem cienkim obciągnięty tak się świetnie nadaje do wciąga-
nia w usta lodowatej wody ze zródła, wody, co łupie w zębach. Zarośla z brzegu na brzeg
przerzucone splatają się między sobą. Chmiel je obwija, a przetykają leśne maliny. Srokosze
w ich gęstwinie kują swe dzwonne pieśni, a zatajona kędyś kukułka bawi się w chowanego z
rozbawioną, z rozigraną dziecięcą duszą. Czarne cienie jodeł kołyszą się rytmicznym tanem
62
na wiosennej murawie bezmiarem kwiatów zasłanej. Wielorakobarwne, nakrapiane i pisane
motyle latają z miejsca na miejsce, jakby szukały tego tajnego schowania, gdzie się kukułka
ukryła. Dzwonny szmer ponika wyrywa się z łożyska, chcąc się do zabawy przyłączyć, lecz
żywe jego wody, porozdzierane przez głazy na liczne strumienie, muszą uciekać, uciekać w
dolinę. Migocą tam w słońcu, mienią się, połyskują, błyszcząobraz wieczny jedynego praw-
dziwego szczęścia, istotnej, niepodzielnej i skończonej radości życia. O potoku, potoku,
gdzieżeś to poniósł, gdzieżeś to podział tamte wody!...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]