- Strona pocz±tkowa
- Milosc i wolnosc poza cialem D. Sugier
- 04 Wieczna milosc 2 (Arnold Judith )
- Fleming Ian Diamenty są wieczne
- Fromm Erich Ucieczka od wolnosci
- Antoni SśÂ‚onimski Wspomnienia warszawskie 1957
- James M. Ward The Pool 01 Pool of Radiance
- Angel Bd01 Nancy Holder Stadt der Träume
- Anastasia Maltezos Two In the Lion's Den (pdf)
- Fate Takes a Hand Betty Neels
- Atlanta Fugiens
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- sportingbet.opx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mocno przyszyte. Kiedy męczyłem się z nimi, łomotanie przeszło w rytmiczny łoskot
ktoś większy od Kellmana uderzał barkiem w drzwi.
72
Wyjąłem z walizeczki oba granaty, wyrwałem zawleczki i cisnąłem przez całą dłu-
gość sali. Z cichym pyknięciem wypuściły sporą chmurę mlecznobiałego dymu, a ja ty-
łem wszedłem do pancerza, wsunąłem ręce w rękawy i zacisnąłem obie dłonie, dając sy-
gnał aktywacji. Nie bawiłem się w podłączanie systemów. Albo wytrzymam, albo będę
musiał pogodzić się ze skutkami.
Przez długą chwilę nic się nie wydarzyło. Już poczułem w nozdrzach kwaśny zapach
gazu łzawiącego. Potem pancerz niepokojąco ospale zamknął się wokół mnie.
Włączył się monitor i wyświetlacze. Spojrzałem na lewy dolny: zasilanie 0,05, wszyst-
kie systemy uzbrojenia ciemne, zgodnie z oczekiwaniami.
Jedna dwudziesta normalnej mocy i tak czyniła mnie Goliatem, przynajmniej tym-
czasowo. Chłód i zapach oleju świadczyły o tym, że oddycham własnym powietrzem.
Wyciągnąłem rękę, żeby pozbierać ubranie i z łoskotem runąłem na twarz.
Cóż, upłynęło sporo czasu od kiedy siedziałem w jednym z tych skafandrów, a jesz-
cze więcej od kiedy korzystałem ze standardowego kombinezonu pasującego na każ-
dego. Zazwyczaj używałem specjalnie dopasowanego do moich rozmiarów.
Zdołałem jakoś stanąć na nogi i wepchnąć ubranie, oprócz butów, do kieszeni
z przodu, zanim wyłamali drzwi. Rozległo się chóralne pokasływanie i kichanie. Jakaś
postać chwiejnie wypadła z chmury gazu Człowiek rodzaju żeńskiego, zbudowana
jak nasz szeryf, w podobnym mundurze i także z pistoletem. Trzymała go w obu rękach,
celując w moim kierunku, ale łzy płynęły jej z oczu i zakładałem, że jeszcze mnie nie za-
uważyła.
Ci ludzie nie stanowili dla mnie żadnego zagrożenia. Za plecami miałem wyjście
awaryjne. Odwróciłem się i chwiejnie, jak zombie z filmu z lat pięćdziesiątych, ruszyłem
w ich kierunku. Człowiek oddała trzy strzały. Jeden z nich zrobił ładną dziurkę w gablo-
cie z bronią nuklearną, a drugi strzaskał lampę pod sufitem. Trzecia kula chyba odbiła
się rykoszetem od moich pleców. Usłyszałem jak pocisk z wizgiem odlatywał w dal, ale
oczywiście nawet nie poczułem uderzenia.
Strażniczka zapewne wiedziała, że pancerz jest rozbrojony, lecz mimo to bardzo nie-
bezpieczny. Zastanawiałem się, czy nadal byłaby taka odważna, gdybym odwrócił się
i ruszył w jej kierunku. Jednak nie miałem czasu na takie zabawy.
Pchnąłem drzwi awaryjne, wyrywając je z zawiasów. Przechodząc przez nie, pochyli-
łem głowę. Pancerz miał prawie dwa i pół metra wysokości nie był strojem przezna-
czonym do noszenia we wnętrzach.
Ludzie uciekali na wszystkie strony, robiąc odpowiednio dużo hałasu. Człowiek lub
ktoś inny otworzył do mnie ogień. Jako matowoczarny olbrzym na białym śniegu byłem
znakomitym celem. Obróciwszy pierścień na nadgarstku, zmieniłem kolor na cytryno-
wozielony, piaskowożółty, aż wreszcie przybrałem szklisto białą barwę.
73
Najszybciej jak mogłem ruszyłem w kierunku głównej ulicy, dwukrotnie o mało nie
rozciągając się jak długi na lodzie. Daj spokój, pomyślałem, przecież używałeś tych pan-
cerzy na lodowych planetach, w temperaturach kilku stopni poniżej zera absolutnego.
Tylko że nie ostatnio.
Główna ulica była posypana piaskiem i solą, więc mogłem pobiec. Niektóre pojaz-
dy poruszały się na ręcznym sterowaniu i jazgocząc klaksonami rozjeżdżały się na boki,
gdy biegłem środkiem drogi. Niektóre zaczynały przy tym niebezpiecznie wirować, wy-
mykając się spod kontroli. Znów zmieniłem kolor na zielony, żeby ostrzec kierowców.
Poruszałem się coraz szybciej, oswajając się z możliwościami i ograniczeniami moje-
go topornego stroju. Mknąłem już z szybkością około trzydziestu pięciu kilometrów na
godzinę, kiedy napotkałem autobus Marygay, tuż za granicą miasta.
Otworzyła drzwiczki po stronie kierowcy i wychyliła się.
Potrzebujesz zasilania? zawołała.
Jeszcze nie. Wskaznik pokazywał 0,04. Dopiero w kosmoporcie.
Obróciła pojazd w miejscu i włączyła się do ruchu, wymuszając pierwszeństwo na
kierowanej przez autopilota furgonetce dostawczej, która wjechała prosto na ośnieżone
pole. Wszystkie ręcznie sterowane pojazdy zjeżdżały na pobocze, najwyrazniej na prze-
kazane drogą radiową polecenie policji. Ciekawe, że te na autopilocie reagowały na roz-
kaz z lekkim opóznieniem.
Z pewnością oczyszczali drogę, żeby mnie dostać. Najszybciej jak mogłem pobie-
głem za pojazdem Marygay, ale szybko znikł mi z oczu w białej dali.
Co mogli posłać w pościg za bojowym pancerzem? Wkrótce miałem się dowie-
dzieć.
Kiedy znalazłem się w pobliżu kosmoportu, za kurtyną wirujących płatków śniegu
ujrzałem jaskrawoniebieskie światło migacza. Latacz ochrony zablokował autobusowi
wjazd na kosmodrom. Dwaj funkcjonariusze, najwyrazniej nie uzbrojeni, stali przy po-
jezdzie od strony kierowcy, wrzeszcząc na Marygay. Spoglądała na nich z miłym uśmie-
chem i nawet nie mrugnęła, kiedy przemknąłem za ich plecami.
Chwyciłem za zderzak ich latacza i niedbałym ruchem przewróciłem go na dach.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]