- Strona pocz±tkowa
- Arthur Keri Zew Nocy 05 W objęciach ciemności (Embraced By Darkness)
- Avalon Arthur Sir John Woodroffe Kularnava Tantra v1
- Arthur Rimbaud ZbiĂłr wierszy
- Arthur Bloch Prawa Murphyego (1)
- Arthur C. Clarke Miasto I Gwiazdy
- Aniszewski M. Zagorski P_ Podziemny Swiat Gor Sowich
- Artur Conan Doyle Pies BaskervillĂłw
- Lord Conrad s Lady Leo Frankowski
- Cleary Anna Magnat Prasowy
- The Blazing Lights of the Sun and Moon
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- fotoexpress.htw.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tego zależy nasze życie. Listy i sakiewkę z trzema angielskimi suwerenami przerzuciłem wieczorem
wiernemu Murzynowi. Pieniądze miał dostać Indianin, a obiecałem mu dwa razy tyle, gdy wróci z
linami. Teraz więc rozumie pan, drogi panie McArdle, w jaki sposób ten list pana dojdzie. Będzie też
pan znał prawdę w wypadku, gdyby już pan nic więcej nie usłyszał o pańskim nieszczęsnym
korespondencie. Dziś wieczór jestem za bardzo zmęczony i przybity, by układać jakieś plany. Jutro
zastanowię się, jak szukać moich nieszczęsnych przyjaciół lub śladu po nich nie tracąc łączności z
obozem.
ROZDZIAA XIII
WIDOK, KTÓREGO NIGDY NIE ZAPOMN
Tego smutnego wieczoru o zachodzie słońca ujrzałem samotną postać Indianina idącego równiną.
Patrzyłem za nim naszą wątłą nadzieją ratunku aż zniknął mi z oczu we wstającej wieczornej
mgle, różowej w promieniach zachodzącego słońca i leżącej między mną a odległą rzeką.
Już po ciemku wróciłem do naszego dotkniętego klęską obozu, a ostatni widok, który zapamiętałem
na odchodnym, to czerwony blask ogniska Zamby, jedyny jasny punkt w odległym świecie pode mną,
tak jak obecność wiernego Murzyna była jedyną pociechą dla mej skołatanej duszy. A jednak po raz
pierwszy od tego fatalnego ciosu czułem się nieco razniej, bo krzepiła mnie myśl, że świat dowie się,
czegośmy dokonali, i że przynajmniej nasze nazwiska nie zginą z nami, lecz przejdą do potomności
wraz z naszym odkryciem.
Przerażała mnie noc, którą miałem spędzić w nieszczęsnym obozie. Ale jeszcze gorzej byłoby spać
w puszczy. Musiałem się zdecydować albo na jedno, albo na drugie. Ostrożność nakazywała czuwać,
jednak natura ludzka ma swoje prawa. Wdrapałem się na gałąz wielkiego drzewa, lecz zobaczyłem
niebawem, że się na niej nie utrzymam i zlecą, ledwie zamknę oczy bo krągła, gładka powierzchnia
nie dawała mi żadnego oparcia. Zeszedłem więc i jąłem się zastanawiać, co dalej począć! W końcu
zamknąłem bramę fortu, rozpaliłem trzy ogniska w trójkąt, zjadłem porządną kolację i zapadłem w
głęboki sen, z którego zbudziłem się w sposób zupełnie niespodziewany, acz bardzo miły. O świcie
ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Trzęsąc się z przerażenia i po omacku szukając sztucera zerwałem
się na równe nogi. Krzyknąłem jednak radośnie, gdy w mdłym, szarym świetle poranka ujrzałem
klęczącego przy mnie lorda Johna.
Był to on a przecież nie on. Zostawiłem go opanowanego, spokojnego, dbałego o siebie i swój
ubiór. Teraz wzrok miał błędny, twarz bladą i dyszał ciężko jak człowiek, który przybiegł szybko i z
daleka. Jego pociągłe oblicze było skrwawione i podrapane, ubranie wisiało w strzępach, kapelusz
gdzieś znikł. Patrzyłem zdziwiony, ale nie dał mi czasu na żadne pytania. Mówiąc do mnie, przez cały
czas gorączkowo przebierał w naszych zapasach.
Prędko, paniczyku! Prędko! Nie traćmy ani chwili. Bierz sztucery oba. Mam już dwa inne.
Napchaj kieszenie nabojami. Bierz, ile się zmieści. Teraz trochę jedzenia. Sześć puszek starczy.
Dobrze! O niczym nie myśl i o nic nie pytaj. W drogę, bo zginiemy!
Ciągle na pół senny i niezdolny pojąć, co to wszystko ma znaczyć, zdałem sobie nagle sprawę, że
biegnę za nim co sił przez las, ze sztucerem pod każdą pachą i z rękami pełnymi różnych zapasów.
Roxton kluczył przez najgęstsze zarośla, aż dopadł zwartej kępy rozłożystych krzaków. Nie bacząc na
kolce zaszył się w sam środek i pociągnął mnie za sobą.
No westchnął ciężko. Tu chyba jesteśmy bezpieczni. Wpadną do obozu, jak dwa razy dwa
cztery. Taka będzie ich pierwsza myśl. Ale to je zaskoczy.
O co chodzi? zapytałem odzyskawszy oddech. Gdzie są profesorowie? Kto nas goni?
- 60 -
Małpoludy odparł. Boże, cóż za bestie! Mów cicho, mają dobry słuch, bystre oczy, ale jak
zdążyłem zauważyć, brak im węchu. Myślę, że nas nie zwęszą. Gdzie pan był? Tanio się pan wykpił.
W paru zdaniach opowiedziałem mu szeptem moje przygody.
Paskudna sprawa rzekł wysłuchawszy historii o dinozaurze i Wilczym dole. To miejsce to
nie kurort. Co? Ale nawet sobie nie wyobrażałem, jakie jest naprawdę, póki te diabły nas nie złapały.
Raz byłem już w rękach ludożerczych Papuasów, ale tamci to dżentelmeni w porównaniu z tymi
gagatkami.
Jak się to stało? zapytałem.
Przyszły o świcie. Nasi uczeni przyjaciel? dopiero się zbudzili. Nawet nie zdążyli się jeszcze
pokłócić. Nagle małpy posypały się z drzewa jak dojrzałe jabłka. Musiały się zebrać w nocy i drzewo
aż się uginało pod ich ciężarem. Jednej przestrzeliłem brzuch na wylot. Nie zdążyliśmy się połapać,
gdy już leżeliśmy rozkrzyżowani na plecach. Mówię, że to były małpy, ale w ręku miały kamienie lub
kije i jazgotały między sobą. W końcu związały nam ręce lianami, muszą więc być mądrzejsze od
wszystkich innych zwierząt, jakie widziałem w mych podróżach. To małpoludy nic innego.
Brakujące ogniwo... i szkoda, że się znalazło! Zabrały swego rannego towarzysza krwawił jak
świnia. Potem siadły koło nas. I jeśli się na tym znam choć trochę, widziałem zimną chęć mordu na ich
pyskach. Są wielkie, tak duże jak człowiek, ale znacznie silniejsze. Mają dziwne, szkliste oczy pod
rudymi, krzaczastymi brwiami. Siedziały i radowały się między sobą. Challenger nie jest tchórzem, ale
i on miał stracha. Jakimś cudem zerwał się na nogi i ryknął na nie, żeby nam dały spokój. Tek był
wszystkim zaskoczony, że musiał całkiem stracić głowę, bo szalał i klął jak wariat. Nawet gromadzie
swych pupilków" dziennikarzy nie wymyślałby lepiej.
A co one robiły? Wstrząsnęła mną ta dziwna historia, którą mój towarzysz szeptał mi do ucha,
przez cały czas uważnie badając wzrokiem okolicę i nie wypuszczając nabitego sztucera z ręki.
Myślałem, że zaraz skończą z nami, ale wybuch Challengera skierował ich uwagę w inną stronę.
Potrajkotały chwilę, a potem jeden stanął obok Challengera. Będzie się pan śmiał, paniczyku, ale
słowo daję, wyglądali jak rodzeni bracia. Nie wierzyłbym, gdybym nie widział tego na własne oczy. Ten
stary małpolud wódz bandy wyglądał jak rudy Challenger. Miał wszystkie wdzięki naszego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]