- Strona pocz±tkowa
- RUS.Baszkirciewa.N. Dziurawiec zabĂłjca chorĂłb
- Jordan Penny Grzechy przeszlosci
- Harrison Harry Planeta Smierci 05
- Amarinda Jones Pushing Fate (pdf)
- Kaszubowska Marta Wiktoria Zapach tytoniu
- Iain Banks A Song of Stone
- Colin Bateman Of Wee Sweetie Mice And Men (pdf)
- McDonagh Margaret Najlepsza partia
- 00000057 Reymont ChśÂ‚opi I
- 01 Kiedy nadcić…ga ciemnośÂ›ć‡
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- ninue.xlx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pamiętałem tamte wyprawy. Matka zawsze trzymała mnie za rękę, jakby chciała, dosłownie, odciągnąć mnie od ojca,
który krzywił się, że jego łatwowierny syn bierze udział w jakichś prymitywnych zachodnich obrządkach. Sam kościół
dawał prawdziwe przeżycie dla zmysłów; unosił się w nim zapach starego drewna, papieru i poduszek na ławach.
Twarde ławki wydawały się sztywne jak zbroja. Blask światła prześwitywał przez anioły na witrażach. Wciąż
pamiętałem złowieszcze echa liturgii i mdły smak eucharystii. Wszystko to w cieniu rodzącej się świadomości, że patrzę
przez okno, które mój ojciec - druga połowa mojego dziedzictwa kulturowego - wolałby trzymać zawsze zamknięte.
Ludzie dość często mówią, że zachodnia kultura opiera się na poczuciu winy, a japońska na wstydzie. Podkreślają przy
tym, że wina jest doświadczeniem wyłącznie wewnętrznym, wstyd zaś łączy się z obecnością grupy.
Ale ja mogę wam powiedzieć, jako Terezjasz obu światów, że ta różnica jest dużo mniejsza, niżby się zdawało.
Poczucie winy narasta tylko wtedy, gdy nie ma grupy, która cię zawstydzi. %7łal, strach, okrucieństwo -jeśli grupa nie
zwraca na to żadnej uwagi, tworzymy Boga, żeby na nas patrzył. Boga, którego nawet zatwardziały grzesznik może
kiedyś przekupić choćby niepewną próbą dobrego uczynku.
Usłyszałem chrzęst opon na żwirze i spojrzałem za siebie, w kierunku parkingu. Zobaczyłem pierwszą z trzech
czarnych limuzyn, hamowała z piskiem kilka metrów ode mnie. Wysiadło z niej dwóch ludzi, białych. Holtzer,
pomyślałem.
Dwa pozostałe samochody stanęły po prawej i lewej stronie pierwszego. Za mną była już tylko woda, zostałem
okrążony. Jeszcze czterech facetów dołączyło do pierwszej dwójki. Wszyscy uzbrojeni w beretty.
- Wsiadaj - powiedział ten, co stał najbliżej. Lufą pistoletu wskazał środkowy samochód.
- Ani mi się śni - odparłem ze spokojem. Jeżeli mają mnie zastrzelić, niech to zrobią tutaj.
Otaczali mnie półkolem. Gdyby podeszli trochę bliżej, skoczyłbym na jednego z dwóch stojących po bokach - drugi
bałby się strzelać, żeby nie trafić kumpla.
Jednak oni byli zdyscyplinowani i nie zbliżali się zanadto. Chyba wysłuchali wykładu o zagrożeniach wynikających z
bliskiego kontaktu.
Jeden z nich sięgnął pod marynarkę i wyjął coś, co natychmiast rozpoznałem jako taser - paralizator.
A więc chcą mnie tylko schwytać, nie zabić. Odwróciłem się, żeby skoczyć na tego, który stał najbliżej, ale było już za
pózno. Z głuchym pop!" z tasera wyskoczyły dwie elektryczne igły. Przeszył mnie nagły wstrząs, kiedy głęboko wbiły
mi się w udo. Upadłem w drgawkach i próbowałem wyrwać igły z ciała, ale zdrętwiałe kończyny odmówiły mi
posłuszeństwa.
Przetrzymali mnie pod prądem dłużej, niż musieli. Stali wokół i patrzyli, jak rzucam się niczym ryba na pokładzie
łodzi. Wreszcie dali mi spokój. Nadal nie panowałem nad ciałem i z trudem łapałem oddech.
Poczułem, że mnie obmacują - kostki, uda, plecy... Ktoś zadarł mi marynarkę i wyłuskał glocka z kabury. Chwilę
czekałem, że dalej będą mnie rewidować, lecz na tym się skończyło. Ucieszyli się, że znalezli broń, i już więcej nie
szukali - amatorski błąd, bo dzięki temu nadal miałem fiashback schowany pod pachą.
Ktoś usiadł mi na ramionach i skuł ręce z tyłu. Włożono mi kaptur na głowę. Czyjeś ręce chwyciły mnie, dzwignęły,
bezwładnego jak jutowy worek, i rzuciły na podłogę jednego z samochodów. Ktoś przytrzymał mnie kolanami, trzasnęły
drzwi i ruszyliśmy.
Jechaliśmy nie dłużej niż pięć minut. Po prędkości i jezdzie bez zakrętów domyśliłem się, że wciąż jesteśmy na
głównej drodze numer 16 i że minęliśmy bazę. Przez cały czas prostowałem palce i próbowałem poruszać stopami. Z
wolna wracała mi władza w mięśniach, ale mój system nerwowy wciąż był obolały i czułem ucisk w żołądku.
Zauważyłem, że samochód zwalnia i skręca w prawo. %7łwir zachrzęścił pod kołami. Zatrzymaliśmy się. Szczęknęły
otwierane drzwi, ktoś złapał mnie za kostki i wywlókł na zewnątrz. Uderzyłem głową w próg samochodu i zobaczyłem
gwiazdy.
Postawili mnie na nogi i pchnęli przed siebie. Po krokach poznałem, że jestem otoczony. Weszliśmy gdzieś po krótkich
schodach. Jakieś drzwi zaraz potem zamknęły się za mną z cichym trzaskiem, jakby były zrobione z aluminium. Posadzili
mnie na krześle i zdjęli kaptur z głowy.
Znalazłem się w przyczepie budowlanej. Przyćmiony blask wpadał przez pojedyncze rozsuwane okno. Ktoś w niej
siedział.
- Cześć, John. Cieszę się, że cię widzę. - To był oczywiście Holtzer.
- O kurwa... -jęknąłem, celowo ze strachem i przygnębieniem.
Prawdę mówiąc, nie musiałem nawet za bardzo udawać. - Jak mnie znalazłeś?
- Wiedziałem, że na pewno słyszałeś o Bulfinchu i że spróbujesz odebrać mi płytę. Domyślałem się, że masz własne,
prywatne układy, które pozwolą ci dotrzeć do mnie. Na wszelki wypadek obstawiłem wszystkie ważniejsze punkty w
drodze do bazy. Wpadłeś mi prosto w ręce.
- O kurwa - powtórzyłem, tym razem z przekonaniem.
- Nie przejmuj się. Naprawdę byłeś bardzo dzielny. Ale z drugiej strony powinieneś wiedzieć, że ze mną nie wygrasz,
John. Zawsze przegrywałeś.
- Jasne - mruknąłem. Zastanawiałem się, jak wybrnąć z tak trudnej sytuacji. Bez kajdanek mógłbym załatwić Holtzera i
tych dwóch, co nadal sterczeli pod drzwiami, choć nie wiedziałem, ilu ich jest na zewnątrz. W kajdankach byłem
bezradny.
- Pewnie się nawet nie domyślasz, o czym mówię? - spytał. Chryste, zawsze zachowywałeś się jak ślepiec.
- O co ci chodzi? Wykrzywił mięsiste wargi w złośliwym uśmiechu i bezgłośnie wymówił dwa słowa. Początkowo w
ogóle nie potrafiłem ich zrozumieć, ale powtarzał je tak długo, aż wreszcie załapałem.
Byłem wtyka. Byłem wtyka.
Spuściłem głowę i próbowałem opanować nerwy.
- Nie pierdol, Holtzer. Nigdy nie miałeś dostępu do tych informacji. To musiał być ktoś z ARVN.
- Tak myślisz? - Zbliżył twarz do mojej twarzy i dodał obscenicznie intymnym szeptem, żeby nie usłyszeli go
strażnicy. - Pamiętasz Cu Lai?
Wieś w Kambodży. Poczułem, że coś mnie dławi. To na pewno nie miało nic wspólnego z szokiem, jaki przeżyłem
rażony prądem.
- Nie rozumiem - mruknÄ…Å‚em.
- A pamiętasz: Na śmietnik z nimi!"? Pamiętasz: Synu, możesz być pewny, że jak usłyszysz, z kim masz do
czynienia, zesrasz się w portki"? Byłeś okropnie twardy, John! Trzy razy zmieniałem głos, żeby cię przekonać.
Spokojnie, John. Pomyśl o czymś innym. Na przykład o tym, jak się stąd wydostać.
- Dlaczego? - zapytałem.
- Miałem informatora. Był bardzo pomocny. W pewnym momencie chciałem mu pokazać, że też mogę coś dla niego
zrobić. Dowiedziałem się, że pożyczył grubszą kasę od kogoś z tamtej wsi i że wyniknęły z tego jakieś kłopoty.
Postanowiłem dać mu przykład, jak się rozwiązuje takie sprawy.
- Zmasakrowałeś całą wieś, żeby zabić jednego człowieka?
- Musiałem. Wszyscy wyglądacie tak samo. - Zachichotał z własnego dowcipu.
- Pieprzysz. Przecież mogłeś dać mu trochę forsy na spłacenie długu.
Odchylił głowę w tył i roześmiał się na całe gardło.
- Daj spokój, Rain. Księgowy ciągle patrzył mi na ręce, ale nie liczył każdej wystrzelonej kuli. Kilku zabitych
chłopów? Można ich doliczyć do listy Wietkongu. Chryste, to było dużo prostsze niż wszystkie papiery, formularze i
prośby o fundusze.
Pierwszy raz, odkąd zaczęły mnie nawiedzać wojenne koszmary, poczułem prawdziwą rozpacz. Z przerazliwą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]