- Strona pocz±tkowa
- William R. Forstchen Wing Commander 03 Fleet Action
- William Mark Simmons Undead 1 One Foot in the Grave
- William Gibson Cykl Ciąg (1) Neuromancer
- Bernard Williams Shame and Necessity 1994
- Williams Cathy Kaprysy milionera
- Williams Bronwyn Ĺźona dla marynarza
- Characterization of the Pore Size of Molecular Sieves Using Molecular Probes
- 48. Conan nieokieśÂ‚znany (Conan the Savage) 1992
- Diana Palmer Big Spur,Texas 02 Passion Flower
- Kwasniewski Jan Dieta optymalna_ dieta
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- apo.htw.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wykrzywionych ust, tylko ku Rogerowi stojącemu po przeciwnej stronie dołu, z rękami
rozkrzyżowanymi w błaganiu i udręce, w uznaniu swej zgody i klęski. I w tej chwili, nie
wytrzymując naporu, opadły ramiona niemowy.
ROZDZIAA PITY
Kiedy oprzytomniał w swoim pokoju, wysoki śpiewny dzwięk rozległ się znowu, choć
on zapomniał już, skąd pochodzi. Niepokój, jaki to w nim budziło, skłaniał go do odwracania
głowy to w jedną stronę, to w drugą, tym bardziej że czuł się w niej uwięziony ze strzępkami
myśli czy wrażeń, które układały się bez końca, lecz ciągle trwały w chaosie. Zlewały się razem
jakieś szczegóły, a on wiedział tylko, że łączyło się to ze spotkaniem, które miał gdzieś, może
w prezbiterium, z Rogerem Masonem. Sploty rudych włosów na tle kamiennego filara opadały
na zieloną suknię. Dręczyło go to nieustannie, Bo choć starał się, jak mógł, nie potrafił
odtworzyć sobie za tymi włosami kobiety, która spokojnym krokiem wchodziła z uśmiechem
do katedry i przystawała, by się przeżegnać, pod jego błogosławiącą ręką. Jakby rude włosy,
które tak nieoczekiwanie wysunęły się spod chusty osłaniającej skromnie głowę, omotały ten
czas miniony, starły go lub z upływem dni zmieniły. Próbował wskrzesić w pamięci i kobietę, i
tamten spokojny okres, a miast tego spostrzegał, że znów się wpatruje w rude sploty. Przez cały
zaś czas przeszywający dzwięk nie milkł ani na chwilę i wszystko inne jak najściślej się z nim
wiązało.
Ojciec Anzelm, sztywny i obojętny, przyszedł go wyspowiadać. Ale on pamiętał tylko,
że zamierzał zmienić spowiednika, więc ojciec Anzelm odszedł. A potem Jocelin zaczął słać
naglące polecenia w przekonaniu, że robotnicy przestali pracować. Lecz ojciec Anonim
przyniósł zupełnie nieoczekiwaną wiadomość.
- Pracują spokojnie i dobrze. Nie ma żadnych kłopotów.
Wtedy Jocelin zrozumiał, że praca ta nadal spoczywa nie w ludzkich rękach. Zapytał o
Rogera.
- Wałęsa się tu i tam. Mówią, że czegoś szuka. Ale nikt nie wie, czego.
- A kobieta?
- Jak zawsze przy nim.
- Mam na myśli tę drugą, rudowłosą. %7łonę Pangalla.
- Rzadko siÄ™ jÄ… widuje.
"Wstydzi się - pomyślał Jocelin. - Bo cóż innego?
Wyrwała się z namiotu i mężczyzni zobaczyli ją półnagą, z rozpuszczonymi włosami."
Ojciec Anonim mówił dalej:
- A jej mąż, Pangall, uciekł.
A potem dziekan wygłosił w myśli do ojca Anonima przemowę o kosztach materiałów
budowlanych. Przemowa ta była o tyle niezwykła, że nawracała wciąż do początku, choćby nie
wiem jak daleko od niego odbiegła. W pewnej chwili zapadł w głęboki, krzepiący sen. A gdy
się obudził, wiedział już, gdzie jest i co się z nim działo. Ponadto we śnie zyskał jakieś nowe
siły i niezłomną pewność, że postępuje słusznie; pewność, wobec której dawny jego upór był
uporem zgoła dziecinnym. "Muszę wstać" - pomyślał i już wstał i szedł, chwiejąc się trochę na
nogach, ze śmiechem. Spotkawszy ojca Anonima, który spieszył ku niemu, poklepał małego
człowieczka po ramionach.
- Nie, ojcze Anonimie! Muszę iść. Robota czeka!
Słowa te musiały się zakończyć dwiema nutkami cienkiego śmiechu. Zszedł ze
schodów w słońce wrześniowe i posuwał się z wysiłkiem, kołysząc się lekko z boku na bok,
jakby się przedzierał przez wysokie zboże. Zatrzymał się bez tchu prawie przy drzwiach
zachodnich, by przyjść nieco do siebie, a potem wszedł do katedry, przepełniony bolesną
szczęśliwością, jaką dawała mu nowa olśniewająca pewność. Wzrok jego padł natychmiast na
filary na skrzyżowaniu naw; przypomniał sobie, że wie, skąd się wydobywa śpiewny dzwięk.
Gdy to sobie uświadomił, dzwięk ucichł, a i w jego głowie zaległa cisza. Stał chwilę, ciesząc się
tą ciszą i odzyskując pomału świadomość swego człowieczeństwa. Zrozumiał, że wszystkie
drobne sprawy, jak codzienne obowiązki, modlitwę, spowiedz, odsunąć trzeba na drugi plan, a
najważniejszy jest teraz związek: Jocelin - wieża. Zobaczył, że majster rozmawia przy
rusztowaniu z jednym z robotników, ruszył więc ku nim z wysiłkiem, dysząc trochę. Z
przyjemnością usiadł na cokole kolumny po stronie północno-zachodniej i oparł się o niego
plecami. Robotnik odszedł i wspiął się zwinnie w górę wieży, ku światłu. Jocelin zawołał do
majstra:
- Widzisz, Roger, wróciłem!
I znowu każde słowo wywoływało jakiś ucisk, który musiał znalezć ujście w cienkim
chichocie. Wiedział, że się śmieje i że ten śmiech jest niestosowny, ale nie mógł go już
opanować. Zmiech rozległ się i wchłonęła go wieża. "To zle - pomyślał. - Nie wolno mi tego
więcej zrobić." Popatrzył znów na Rogera, ale majster posuwał się za robotnikiem; piął się
ciężko, mozolnie z. Drabiny na drabinę. Jocelin przechylił do tyłu głowę i obserwował, jak
Roger wspina się tam, gdzie kwadratowy komin wznosi się ku niebieskim szczytom. Widział,
jak pionowo wznoszą się też białe kamienne ściany i okna, przy których w tej chwili kręcili się
szklarze pośród kwadratów monochromii. Ten nowy szczegół na tle nieba słońce chłostało
swymi promieniami, a wdrapujący się w górę jak niedzwiedz Roger Mason tonął też w ich
blasku. I wtedy Jocelin zrozumiał, że to w jakimś stopniu moc jego mózgu pcha majstra w górę
i będzie pchała dalej, póki nie znajdzie on sposobu, by umieścić duży krzyż na szczycie wieży,
czterysta stóp nad ziemią. Blask bijący z komina wieży, zakrytego chmurką, oślepiał go,
spuścił więc głowę i otarł nabiegłe łzami oczy, a potem mrużąc je spojrzał na podłogę w dole.
Prawie nie było jej widać. Kawałki kamieni i drewna, wióry, odłamki, opiłki, kurz, jakaś deska
i coś, co mogło być ułamanym końcem miotły, cały ten śmietnik zepchnięty został
bezceremonialnie pod filary, usunięty, by zrobić wolne miejsce na środku, gdzie otwór w
posadzce zakryto nowymi płytami. Na ten widok dziekan zirytował się i pomyślał z gniewem:
"Gdzie jest Pangall?" W tej chwili jednak przypomniał sobie, że Pangall uciekł. Otarł czoło i
pomyślał, że człowiek ten nie potrafi przecież żyć z daleka od katedry, która jest dla niego
całym światem. Wróci, choćby miał czekać na odejście Rogera i jego ludzi.
"I muszę coś zrobić z tą jego Goody" - myślał dalej rozejrzał się oczekując nie
wiadomo czemu, że ją gdzieś zobaczy. Ale kościół był pusty. Wypełniał go jedynie kurz,
słońce i odległe hałasy dobiegające z wieży oraz stłumiony śpiew chóru w kaplicy Mariackiej.
"Muszę przypilnować, by jej niczego nie brakowało" - myślał. już zapomniał, dlaczego.
Pośród śmieci u stóp filara spostrzegł na swoim bucie gałązkę ze zgniłą jagodą lepiącą się
obrzydliwie do skóry. Poruszył ze zniecierpliwieniem nogą. I co często mu się teraz zdarzało,
nie mógł już zapomnieć o jagodzie i gałązce, które wywołały długi ciąg wspomnień,
dręczących myśli i skojarzeń, zupełnie przypadkowych. Spostrzegł, że rozmyśla o statku
zbudowanym z tak wilgotnego drzewa, że gałązka w ładowni wypuściła zielony listek. Przez
moment wyobraził sobie wieżę wygiętą, rozgałęzioną, puszczającą pędy. I ze strachu zerwał się
na nogi. "Muszę się nauczyć wszystkiego, co dotyczy drewna, i przypilnować, by było co do
cala suche." A potem przypomniał sobie, że wieżycy jeszcze nie zaczęto i nie ukończono nawet
budowy wieży. Usiadł więc znowu, mrużąc oczy. Otwór w sklepieniu, przechodzący w wylot
wieży, był teraz mniejszy, bo część belek przeznaczonych na spód niższej kondygnacji
znajdowała się już na miejscu. Lecz pozostało jeszcze sporo wolnej przestrzeni w środku dla
wciągania w górę kamieni i drewna. Belki zdawały się odgraniczać i określać kontury tego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]